Nasze pełne gadania i gotowania
spotkanie zaczęło się od parzenia herbaty. Nie jest to aż tak
rozbudowana ceremonia jak w japońskiej tradycji, ale i tak w
porównaniu z naszym podejściem (przynajmniej takim codziennym),
wygląda to dość skomplikowanie.
Na początku pan Benny przygotował dla
nas zieloną herbatę. Zanim przeszliśmy do parzenia, mogliśmy
obejrzeć i powąchać dwa różne rodzaje herbaty. Dowiedzieliśmy
się też, że w ten sposób herbatę przygotowuje się dla gości
albo w herbaciarniach, gdzie Tajwańczycy bardzo lubią spędzać
czas; nawet całą noc. Dla polskich gości brzmiało to dość
egzotycznie, wytłumaczeniem zawsze jest to, że mogliśmy coś źle
zrozumieć.
Ale wracajmy do herbaty. Najpierw
bardzo gorącą, dopiero co zagotowaną wodą napełnia się
czajniczek stojący w ceramicznej miseczce tak, że woda przelewa się
do miseczki. W miseczce zanurza się też czareczki do picia herbaty
– chodzi o to, żeby wszystkie naczynia przed parzeniem były
ciepłe, a przy okazji oczyszczone. Czareczki były wyjmowane
szczypczykami, tak żeby nie dotykać ręką ich wnętrza. Po odlaniu
wody do czajniczka trzeba nasypać kilka łyżeczek herbaty (o ile
dobrze widziałam, na osiem czareczek do czajnika poszły cztery
łyżeczki). Herbatę zalewa się gorącą wodą, ale pierwsze
parzenie to tylko płukanie – po króciutkiej chwili wodę znowu
się odlewa. Dopiero następne zalanie gorącą (ale nie wrzącą
wodą) to właściwe parzenie. Herbatę parzy się przez kilkanaście
sekund, a potem nalewa do ciepłych czareczek. Żeby w pełni wydobyć
aromat, przelewa się ją kilkakrotnie z czareczek do wyższych
ceramicznych naczyń, tzw. kominków. Przypomina to trochę
miksowanie koktajlu w shakerze... Herbatę piliśmy z czareczek, ale
do rozkoszowania się zapachem posłużyły nam kominki. Najpierw
wąchaliśmy już puste, ale jeszcze wilgotne kominki, potem piliśmy
herbatę. Zapach jest rzeczywiście wyjątkowy, mi i kilku osobom
siedzącym obok mnie przy stole trochę kojarzył się z ryżem. Czy
trzeba dodawać, że herbaty się nie słodzi i nie dodaje cytryny?
Zanim zabraliśmy się za gotowanie,
poczęstowano nas jeszcze jajkami gotowanymi na twardo w zielonej
herbacie. Jajka gotuje się dwa razy, przed drugim gotowaniem tłukąc
skorupki, żeby herbata z przyprawami (m.in. sosem sojowym), mogła
dostać się bezpośrednio do jajka. Wygląda niesamowicie, smakuje
ciekawie. Z sąsiadami od stołu upieraliśmy się, że czujemy
między innymi anyżek, ale to tylko takie nasze przypuszczenia...
Najwięcej czasu na spotkaniu zajęło
nam przygotowanie pierogów. Kierowani przez panią Sophie Chiang
przygotowywaliśmy dwa rodzaje – podobno właśnie takie można
kupić na ulicznych tajwańskich straganach. Najpierw ciasto – do
mąki dolewa się bardzo gorącej wody, potem zimnej, potem znowu
gorącej i znowu zimnej. Ciasto powinno wyjść gęste, dość
twarde, więc wody trzeba dodawać ostrożnie. Mieszamy całość
tajwańskim wałkiem, który wygląda po prostu jak krótki i gruby
kijek. Ciasto długo się potem wyrabia rękoma – jest dosyć
twarde i nie może się kleić. Kiedy nam wszystkim wydawało się,
że jest już ok, pani Chiang kazała nam pracować nad naszymi
dziełami jeszcze dziesięć minut... Kiedy ciasto było już gotowe,
zostawialiśmy je w spokoju na co najmniej 10 minut pod przykryciem,
w pokojowej temperaturze.
Do pierogów przygotowywaliśmy dwa
rodzaje farszu – jeden wegetariański z posiekanej dymki, drugi z
mielonej wołowiny, z dodatkiem tej samej dymki. Do smaku dodawaliśmy
pieprz, sól (ale niewiele – sądząc po daniach, które jedliśmy
sól nie jest szczególnie ważna w kuchni tajwańskiej; może
dlatego, że zastępuje ją częściowo sos sojowy. Pani Chiang
spytana o najważniejszą potrawę po namyśle powiedziała, że to
cukier. Na Tajwanie dodaje się cukier do wszystkiego, na pewno
więcej niż soli), sos sojowy i olej sezamowy, odrobinę cukru, a do
mięsa także bulion i coś w rodzaju soku z imbiru (pokrojony na
dosyć grube kawałki imbir pani Chiang zalewała po prostu zimną
wodą; po jakimś czasie do miski z mięsem trafiła cała,
przesiąknięta imbirem szklanka wody).
Pani Chiang powiedziała nam też, że
tak naprawdę na Tajwanie nikt takich pierogów nie robi w domu,
skoro można je kupić tanio na straganie, a wszyscy bardzo dużo
pracują, więcej niż w Polsce. Polscy uczestnicy spotkania nie
mogli uwierzyć, że nawet niepracujące już kobiety nie gotują w
domach dla dzieci i wnuków; pani Chiang podkreślała, że nie ma
takiej potrzeby i że jada się w czymś, co określała jako
stołówki.
Podpytywaliśmy, za czym tęskni, czego
w Polsce nie ma? I dowiedzieliśmy się, że za rybami – Tajwan
jako wyspa to świetne miejsce na ryby.
Ciasto na wegetariańskie placuszki
rozwałkowujemy i smarujemy olejem. Nakładamy doprawiony farsz z
posiekanej dymki i zawijamy – najpierw w rulonik, który potem
składamy jak ślimaka. Przed smażeniem całość zdecydowanie się
rozpłaszcza – na patelnię zamiast tego, co nam kojarzy się z
pierożkiem, trafiają płaskie placuszki. Pierogi z mięsnym farszem
powstawały inaczej – przy wałkowaniu pozostawialiśmy grubszy
środek, tylko brzegi były cieniutkie. Po posmarowaniu olejem i
nałożeniu mięsa, ciasto zawijaliśmy jak sakiewkę; przed
smażeniem też spłaszczaliśmy, choć nie tak bardzo jak placuszki
wegetariańskie. Pierożki z dymką smażyło się krócej, z mięsem
potrzebowały po piętnaście minut z każdej strony.
Pani Chiang opowiedziała nam, że na
święta przygotowuje się pierożki z takim samym farszem, ale z
innego ciasta.
Oglądaliśmy też, jak powstaje
smażony ryż. Nasi przewodnicy po świecie tajwańskiej kuchni
kroili na paseczki namoczone wcześniej (ale nieugotowane) grzyby
shitake i polędwiczki wieprzowe. Najpierw smażyło się grzyby,
potem, gdy z garnka dochodził już charakterystyczny zapach
podsmażonych grzybków, trzeba było dodać mięso i drobno
pokrojony imbir. Całość - oczywiście - z dodatkiem sosu sojowego.
Na końcu dodawano ugotowany wcześniej ryż i smażono przez chwilę
– było to bardzo pyszne, a przygotowanie – w przeciwieństwie do
kunsztownie zawijanych pierożków – nie wyglądało na trudne.
Do zjedzenia dostaliśmy jeszcze
smażony makaron z marchewką i wieprzowiną. Jedzenie znikało
szybko. Dowiedzieliśmy się też, co pani Chiang najbardziej lubi w
polskiej kuchni – flaki i zupę pomidorową. Wszyscy zaskoczeni
byli flakami; zrozumieliśmy, że najwyraźniej nasze polskie flaki
mają jakiś swój bliski odpowiednik w tajwańskiej kuchni.
Magda Rachwald
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz